Recenzja albumu a-ha Foot of the Mountain z 2009 roku.

Foot of the Mountain to album zawierający wszystkie kluczowe elementy, które zdefiniowały zespół a-ha. Wysokie popisowe wokale Morten Harketa, syntezatory Magne Furuholmena i tęskne teksty Paula Savoya. Wszystko to wymieszane w melodyjnej melancholii. Chociaż płyta to ogólnie dość prosta syntezatorowa elektronika, to jednak nic na Foot of the Mountain nie brzmi zimno i sterylnie. Praktycznie każda piosenka ma zabójczy refren z uzależniającymi melodiami, które wbijają się w głowę i nie chcą odpuścić.

Foot of the Mountain został nagrany i zmiksowany na przestrzeni kilku miesięcy od jesieni 2008 do wiosny 2009 roku w różnych dużych miastach. Od Oslo, gdzie zespół powstał w 1982 roku, po Nowy Jork, gdzie obecnie mieszka Paul. Również studia muzyczne w Londynie i Hamburgu gościły wielu zaangażowanych w jego powstanie. Osób było tak dużo, że po ich listę odsyłam na oficjalną stronę zespołu pod stopkę credits. Ciekawostka – jedną z nich była Bogumiła Dowłasz-Wojcikowska, polska wiolonczelistka. Producentem całego albumu był Steve Osborne, który moim zdaniem miał bardzo podobny wpływ na ostateczne brzmienie piosenek a-ha do ich legendarnego producenta z lat 80. – Alana Tarneya. Oboje w swoim czasie rozumieli co trzeba oszlifować i jak ma to w efekcie wybrzmieć.

Mój debiut a-ha

Foot of the Mountain to był mój pierwszy album a-ha, który na premierę kupiłem będąc ich fanem. Z całym ich popkulturowym bagażem kariery już wiedziałem kim są. Jednak nawet jeśli bym ich nigdy wcześniej nie słyszał, to i tak polubiłbym te piosenki. W momencie swojej premiery w czerwcu 2009 roku, była to muzyka, która mnie zainteresowała i od razu wpadła w ucho. Dużo popowej elektroniki to coś czego słuchałem i słucham, a ten album pomógł mi się w tym przekonaniu tylko utwierdzić.

W tamtym momencie zostałem fanem nie tylko tego starego – legendarnego a-ha, ale w pełni świadomie mogłem powiedzieć, że również tego – wtedy aktualnego a-ha. Kupili mnie tą muzyką i jak widać zostałem z nimi do dzisiaj. Także ten album poza czysto muzycznym składnikiem, ma u mnie bardzo duży ładunek sentymentalny. Jego premierę przeżyłem trochę jak pokolenie pierwszych fanów zespołu prawie 25 lat wcześniej. To dlatego, że od początku słyszałem w nim dużo analogii do muzycznego debiutu a-ha – klasycznego albumu Hunting High and Low z 1985 roku.

Uderzając w klawisze nostalgii

Przyjemna The Bandstand to definicja popowej piosenki nie tylko a-ha ale ogólnie. Chyba najbardziej ze wszystkich tutaj obecnych prezentuje retro estetykę albumu. Uwielbiam ten wkręcającą się rytm i styl w którym Morten akcentuje wcale nie głupi tekst przepełniony nostalgią. Ogólnie cała moderacja głosu raz niżej, raz wyżej – do której już dawno nas przyzwyczaił jest perfekcyjna! To był pierwszy kawałek – poza tytułowym albumu, który zrobił na mnie efekt wow. Efekt trwa do dzisiaj i ciągle jest to bardzo współczesne brzmienie. Wcale nie ważne kiedy ktoś będzie czytał te słowa.

Autorem The Bandstand jest Paul, a inspiracją do jej stworzenia była jego pierwsza wycieczka do Nowego Jorku na początku lat 80. To jeszcze zanim a-ha stali się sławni. Jak sam powiedział „Piosenki są jak album ze zdjęciami i naprawdę mogą cię przenieść gdzieś z powrotem. The Bandstand przypomina mi moje pierwsze odwiedziny Nowego Jorku z 35 dolarami w kieszeni. Ubranym w tygrysią koszulę i brązowy garnitur, wyglądając jak kosmita!„. Przyznam, że porównanie piosenek do albumów ze zdjęciami idealne. Z historii zespołu wiem, że jeden z pierwszych występów a-ha w USA, a był to wrzesień 1985 roku, odbył się w programie 'American Bandstand’. Może tutaj też miała miejsca mała analogia?

Riding the Crest to kawałek z gwarancją dobrego nastroju. Płynie od początku do końca na fali jednego rytmu, nie wulgarny i nie nachalny. Opisany został przez Paula jako electro blues. Zainspirowany jego i Lauren długą podróżą samochodową podczas której non stop słuchał albumu Neon Bible zespołu Arcade Fire. Paul z pomysłami na nią eksperymentował już przez kilka lat wcześniej i pewnie dlatego Riding the Crest to pierwsza z powstałych na ten album piosenek. Można było ją usłyszeć z nieco innym tekstem podczas kilku koncertów zespołu już latem 2008 roku.

Co tam jest?

Wszystkie ślizgające się smyczki, przejścia i eksplozje klawiszy syntezatora oraz ten wspaniale wznoszący się wokal w What There Is to kolejna po The Bandstand doskonała elektryczna wizytówka a-ha! Uwielbiam tutaj ten chórek, który pięknie z drugiego rzędu jest zmiksowany z głównym wokalem. Moja muzyka do marzeń w której można sobie popływać. Sam tekst niby prosty, a można dodać mu własnego znaczenia czyli dokładnie to co lubię najbardziej. Pamiętam lato 2009 gdy podczas długich rowerowych przejażdżek zapętlałem go sobie non stop w odtwarzaczu mp3.

It’s what it is (you can make it all worthwhile)
It’s what it was (you can lend yourself some style)
And what will be here (you can give them all the reasons)
After us (all the facts that you have seasoned)

a-ha – Foot of the Mountain

Utwór tytułowy Foot of the Mountain to punkt centralny i wizytówka albumu. Perfekcyjna popowa piosenka z najlepszym przykładem wspomnianych przeze mnie już nie raz hymnicznych refrenów, które z twórczości a-ha od zawsze się wylewały. Piosenka została stworzona z dwóch wcześniej odrębnych kawałków. Jednego napisanego przez Paula, a drugiego przez Magne. To połączenie dwóch stylów niczym w Manhattan Skyline. Oczywiście nie obyło się bez przyjacielskich kłótni przy jego produkcji, o czym dopiero film a-ha – The Movie z 2021 roku nam sprawnie opowiedział. Pomysłodawcą takiego rozwiazania – połączenia, był Harald Wiik, długoletni menadżer zespołu, który od 2005 roku nim jest. I jak przy okazji innych tekstów o a-ha o nim nie wspominałem, tak teraz napiszę, że jest dość ważnym spoiwem łączącym te trzy norweskie charaktery.

Lirycznie piosenka bada jeden z 'konfliktów’ współczesnego życia, mianowicie wybór między naturą a wielkomiejską cywilizacją. Dla Paula to gwar Nowego Jorku kontra piękno i izolacja Norwegii. „To dylemat polegający na kochaniu życia w mieście i potajemnym zastanawianiu się, czy bylibyśmy szczęśliwsi w otoczeniu otwartych pól u podnóża góry?”. Sam rozumiem takie rozterki dlatego zawsze chciałem wszędzie pomieszkać by się o tym przekonać. Górna Bawaria i Alpy, aglomeracja Los Angeles a może centrum Frankfurtu nad Menem?

Po muzykę spacerkiem do sklepu

Foot of the Mountain swoją premierę wraz z występem zespołu na ciekawej konstrukcji miała w finale programu Germany’s Next Topmodel. To był czwartek wieczór, a w piątek tysiące Niemców pobiegło do sklepów po singel. Tam w Niemczech był wyjątkowo dostępny fizycznie. Dzięki temu piosenka została największym singlowym sukcesem zespołu w tym kraju, od czasu Take On Me i napędziła hype na cały album. W świecie cyfrowej dystrybucji taka 'wycieczka’ do sklepu na premierę na muzycznym rynku wydaje się obecnie trochę jak z innego świata. Wtedy, w czerwcowy weekend 2009 roku była to w przypadku tego zespołu ostatnia taka akcja. Od tamtej pory dystrybucję przejęły sklepy online i usługi streamingowe.

Teledysk do utworu, współwyreżyserowany przez Olafa Heinego i Mika Rahnera, został nakręcony w Berlinie i Hamburgu a plenery wzdłuż bałtyckiego wybrzeża. Ujęcia gdy Harket przenosi się z klaustrofobicznego miasta na otwarte przestrzenie odpowiadają sensowi słów. Miasto i zgiełk czy natura z daleka od niego?

Kiedy znów się spotkamy we trójkę?
W grzmotach, piorunach czy w deszczu?
Gdzie jest to miejsce?
U podnóża góry.

a-ha na rzece Hudson w Nowym Jorku, maj 2010 © Stian Andersen
a-ha na rzece Hudson w Nowym Jorku, maj 2010 © Stian Andersen

Zwalniając tempo, przechodząc w cień

Nieco ospała Real Meaning radzi sobie dzięki introwertycznej instrumentacji, mrocznemu nieco zmęczonemu głosowi Mortena i kilku fajnym efektom. Pomysł na nią pojawił się w głowie Paula spontanicznie, kiedy pewnego razu zadzwonił do domu z trasy koncertowej i został powitany przez automatyczną sekretarkę. Podobno zaczął sobie podśpiewywać i nucić melodię, którą słyszał w tle czekając na podniesienie słuchawki. Ile w tym prawdy nie wiem, jednak w tak doborowym albumowym towarzystwie ciężko jest sie jej przebić. Sam nie wracam do niej zbyt często, ale i obiektywnie to chyba najsłabsza tutaj.

Pełna pasji Shadowside była planowana dla kogoś innego, ale gdy pomysł się posypał, Paul przerobił ją pod a-ha. Kompozycja odzwierciedla emocjonalny związek Paula z jego naturalną i przybraną ojczyzną, czyli kolejno Norwegią i Stanami Zjednoczonymi. Shadowside według Paula jest w melodii, akordach i nastroju bardzo norweska. Kołysze się w mrocznym rytmie do pocieszającego falsetu Harketa. Dzięki kilku różnym saklom głosu, jakie można w niej usłyszeć, ballada staje na melancholijnym szczycie góry piosenek, jakie a-ha w tamtej dekadzie nagrało. O ile mnie słuch nie myli, to właśnie w niej, szczególnie w outro słyszę wiolonczelę rodaczki, Pani Bogumiły – przepiękna struna!

Piosenka razem z Riding the Crest była tą, którą można było usłyszeć przed premierą albumu. Teledysk do niej został nagrany w klubie Tresor w Berlinie przez Uwe Flade. Reżyser pracował wcześniej chociażby z Depeche Mode czy Ramstein, największymi. Chociaż jako singel Shadowside promowała album, to nie odniosła wielkiego sukcesu. Uważam jednak, że czas działa na jej korzyść i wracając do niej po latach, dobrze się wsłuchując, podoba mi się jeszcze bardziej.

Nic Cię tu nie trzyma

Delikatna Nothing is Keeping You Here to bogaty i dekoracyjny dodatek albumu, jednak niezbędny niczym deser po wykwintnym obiedzie. Jej tempo i styl przypomina mi tytułowy kawałek… ale jakby w lustrzanym odbiciu? Teledysk do niej podobnie jak do Shadowside nakręcił Uwe Flade, tym razem na terenie jakieś starej opuszczonej elektrowni w Berlinie. Ogólnie po Londynie i Wielkiej Brytanii, to zawsze Niemcy z perspektywy całej kariery zespołu w Europie, były dla nich najważniejszym rynkiem. Dlatego tak dużo w tym kraju na przestrzeni lat współprac. Niemcy to zawsze był chłonny rynek dla zespołu z którym każdy chciał tam pracować i dopisać sobie ich do swojego CV. W jakiejkolwiek branży by to CV nie było.

Mother Nature Goes to Heaven łączy soczysty pogłos fortepianu z dyskretną komputerową elektroniką. To na co tutaj zwrócili uwagę, w pełnym stopniu rozwinęło się dopiero na True North w 2022 roku. Głos w sprawie ochrony natury i zwrócenia na nasze środowisko swojej artystycznej uwagi.

Syntezatorowo pulsujący i snujący się w transowym rytmie Sunny Mystery to jedyny kawałek na albumie w 100% autorstwa Magne. Chociaż tytuł wziął od imion kotów swojej siostry, jeden z nich to – Sunny, drugi – Mystery to już sam tekst jest bardziej poważniejszy. Wersy mówiące o tym, że życie to sen, w którym się budzisz a sny to życie, z którego się budzisz są bardzo w jego stylu.

NASA i a-ha

Techniczna, futurystyczna i narkotyczna piosenka Start the Simulator to moim zdaniem bardzo ciekawy eksperyment. Paul zastosował nowatorski styl liryczny, czerpiąc z technicznego żargonu wyścigu kosmicznego z czasów zimnej wojny. Podstawową ideą było stworzenie piosenki przy użyciu wyłącznie technicznych terminów i zwrotów, a jednocześnie uczynienie jej bardzo emocjonalną i osobistą.

„W starych podręcznikach Apollo jest takie słownictwo; przełącz się na omni bravo i bright ejector blanket. To była dość trudna piosenka do nagrania, ponieważ zmieniała zarówno metrum, jak i tonację w miarę upływu czasu. To, co brzmiało tak prosto na fortepianie, bardzo szybko się skomplikowało, gdy zostało przetłumaczone na pełną aranżację. Myślę jednak, że w końcu dotarliśmy na miejsce!” – Paul.

Dla mnie Start the Simulator jest interesująca ponieważ zawsze lubiłem historię podboju kosmosu i słownictwo tu użyte nie jest mi obce. Tak jak misje Apollo są już historią, tak projekty takie jak SpaceX i nadchodzące misje Artemis nie pozwalają mi o nim zapomnieć, a ta piosenka wydaje się być idealnym soundtrackiem do ich śledzenia i zaglądania w gwiazdy.

a-ha – Butterfly, Butterfly (The Last Hurrah)

Nie mogę zapomnieć o Butterfly, Butterfly (The Last Hurrah). To piosenka, którą Paul napisał na zamówienie. Nie została wydana na tym albumie, ale powstała i została wydana jako singel w czasie jego promocyjnej trasy. Powodem tego było planowane wtedy na 2010 rok zakończenie przez zespół kariery i wytwórnia chciała jakiś mocną kropkę na koniec. Na szczęście nic z tego co wtedy jawiło się końcem nie ziściło się ale po zamieszaniu został świetny kawałek. Była to ostatnia piosenka a-ha w karierze przez pięć lat nim nadszedł rok 2015.

Butterfly, Butterfly to esencja brzmienia, klasyczne a-ha i jedna z najlepszych piosenek w ich karierze! Bardzo ją lubię bo chwyta moje muzyczne emocje. Jej motyli tytuł to oczywiście puszczenie oka do lubiącego kwiatki i naturę Mortena Harketa. Teledysk nakręcili minimalnym kosztem z niejako autorem ich wizerunkowej kariery – Stevem Barronem. To on nakręcił Take on Me czy The Sun always shine on TV. Tym razem spotkali się pod rozdrożami tras obok miasta Shoreham-by-Sea w Wielkiej Brytanii. Zamiast ogromnego budżetu jak przy Take on Me, na miejscu by powiedzieć sobie godbey, był tylko zespół i Steve z kamerą.

Wideo ma trochę przebłysków i metafor z wcześniejszych lat i myślę nie jednego fana w momencie swojej premiery emocjonalnie poruszyło. Ot to trzech dorosłych facetów postanowiło pójść swoimi drogami, ale nim to, to jeszcze spotkali się na ostatni teledysk. To ujęcie gdy wzajemnie się obejmują i odlatują w postaci motylów jest super! Szczególnie z perspektywy fana. Suchowo i wzrokowo docenia się tego Butterfly, Butterfly dopiero dobrze poznając całą karierę i dyskografię a-ha.

Przypomnieć urok elektrycznych brzmień

Zespół przy tworzeniu tego albumu uznał, że motywy Norwegii przy tworzeniu grafik nigdy w ich karierze nie były wystarczająco wykorzystane. Z tego powodu okładka albumu zawiera futurystyczny motyw góry Kyrkja w Norwegii autorstwa Martina Kvamme. Bardziej abstrakcyjna i symboliczna niż tylko zwykłe zdjęcie. Jej nieco futurystyczny wygląd też nie jest bez powodu ponieważ album pierwotnie miał sie nazywać Digital. To dlatego żeby od razu dać do zrozumienia, że będzie tu mniej analogicznych instrumentów niż na wcześniejszym Analouge (2005).

Foot of the Mountain to zadowalająca płyta, której w momencie premiery na nowo udało się nadać i przypomnieć urok elektrycznych brzmień w modernistycznej cyfrowej skórze. Piękne stare w nowym wydaniu. Szkoda tylko, że album ma zaledwie 40 minut całkowitego czasu odtwarzania, to jego minus. W każdym razie niewielu muzycznie podobnych artystów, którzy jak a-ha zaczęli w latach 80. potrafiło po prawie ćwierć wieku od swojego debiutu nagrać taki album. Depeche Mode jak najbardziej tak, Pet Shop Boys raczej tak. Jednak Alphavile, Ultravox, Duran Duran czy Soft Cell już zdecydowanie nie.

Wtedy nie mogło być lepszej płyty na 'planowany’ koniec kariery niż Foot of the Mountain. Gdy myślałem, że to naprawdę był koniec, to w 2015 roku a-ha wrócili z jeszcze lepszym od tego albumem – moim ulubionym Cast in Steel.