Czasem historia jednej piosenki jest dłuższa niż nie jeden filmowy scenariusz, a te najlepsze jak wiadomo – pisze życie. Nie inaczej było w przypadku Take On Me. Drogi jaką pokonała ta piosenka od swoich najwcześniejszych wersji, do formy jaką znamy dzisiaj, nie da się przejść skrótem. Od luźnych pomysłów nastolatków, przez muzyczne dorastanie, poprawianie, obrabianie jej przez kilku autorów i kolejne ewolucje, do niewątpliwego hymnu ponad życie. Piosenka, która w świadomości i światowej popkulturze będzie żyła dłużej niż jej wszyscy twórcy. Fabularyzowana historia słowami fana, dla fanów. Zapraszam!
Wszystkim innym wystarczy info na Wikipedii.
The Juicy Fruit Song
Początki Take On Me należy datować na okres zespołu Bridges, założonego przez Paula Waaktaar-Savoya i Magne Furuholmena. Po wydaniu ich debiutanckiego albumu Fakkeltog (1980) chwilę odpoczęli i wiosną 1981 roku zaczęli pracowali nad jego kontynuacją. Drugim albumem o roboczym tytule Poem, który nigdy nie został ukończony.
Nie było tytułu, nie było melodii i nie było refrenu, a pierwszymi wersami napisanymi do przyszłego hitu, były zwrotki, nieprzypisane jeszcze do żadnego kawałka. Strzępy przyszłych zwrotek, łamanym angielskim napisał Paul, na sofie w domu swoich rodziców w miejscowości Manglerud. Oczywiście z pewnością w swoim nieodżałowanym notatniku. Jednym z wielu. Dopiero podczas spotkania z Magne, dołączyli do kilku strzępów angielskich słów znajomy riff. Rytm, który temu drugiemu siedział w głowie już od jakiegoś czasu. Będąc dokładnym, od czasów gdy miał 15 lat i zainspirował się piosenką Light My Fire, od The Doors. Mianowicie sposobem w jakim grał Ray Manzarek. Jak to raz Magne stwierdził:
„Styl grania Daniela Manczarka był bardzo matematyczny i uporządkowany, jednak jednocześnie był bardzo melodyjny”.
Mały Polski ślad
Napisałem Manczarka ponieważ Ray z pochodzenia rodziców był Polakiem – ot taka ciekawostka. W każdym razie w końcu trzeba było tę inspirację wykorzystać. I tak dopiero podczas prób oraz domowych sesji do drugiego albumu Bridges, wspólnie z Paulem mieli ją w zanadrzu. Paul miał już wstępny pomysł na wysoki, szybszy refren i melodię na zwrotki. To był zarodek. Do tych koncepcyjnych aranżacji Paula, Magne dorzucił swój koncepcyjny rytm z głowy. Zagrali go w kilku różnych tonacjach na domowym sprzęcie. Przy czym słowo „sprzęt” jest nieco na wyrost, jeśli weźmiemy pod uwagę to czym wtedy dysponowali.
Po zagraniu zbioru pomysłów w wielu tonacjach, wielu różnych ustawieniach, zmianach tekstu zwrotki-refren, refren-zwrotki, całość w końcu zabrzmiała jak dla wtedy jeszcze nastolatków zabrzmieć powinna. Słowami Magne – „Super catchy” – wpadające w ucho. Paul skomentował ją jako skojarzenie do popularnej wtedy reklamy gumy do żucia Wrigley Juicy Fruit, która puszczana była w telewizji. Z tego też niekompletna jeszcze kompozycja wzięła swoją koncepcyjną nazwę – The Juicy Fruity Song. O ile dosłownie wszystko w kolejnych wersjach się zmieniło, tak charakterystyczny motyw Magne zagrany na klawiszach został na zawsze.
Miss Eerie
Pierwsze wersy tekstu, które powstały do owocowej piosenki brzmiały następująco: Girl in the air / Two waving hands and / somewhat near / Two eyes calling me / Do let her be / Her name is Miss Eerie / Couldn’t make a sound / Just kept falling / Down, down…
Tytuł Miss Earie był również pierwszym wyborem na tytuł przyszłego kawałka. Wbrew pierwotnym założeniom i skojarzeniom nie nazwaliby go finalnie Juicy Fruit Song. O ile co do tego, komu pierwszemu skojarzyła się ta melodia z reklamą gumy do żucia są obecnie pewne nieścisłości, tak o tym, że miał to być kawałek, który zrobi kiedyś różnicę żaden z trójki Norwegów nie miał już wtedy – jak i obecnie w wywiadach – wątpliwości.
Jak wiemy, zespół Bridges się rozpadł, tak niewykorzystane idee na piosenki zostały. Był wrzesień 1982 roku, kiedy Magne i Paul ponownie, po roku spotkali na swojej drodze Mortena Harketa. Miał być członkiem ich nowego, jeszcze nienazwanego zespołu. Przed kolejnym wyjazdem – teraz już trójki do Londynu, chłopaki ponowne siedli do pracy. Mieli w planach zabukowane tam studia nagraniowego, wiec musieli przygotować pięć wersji demo swoich nowych piosenek.
John Ratcliff
Studio muzyczne nazywało się Rendezvous i znajdowało się w dzielnicy Sydenham w południowym Londynie. Jego właścicielem był John Ratcliff. Pierwsza, poza zespołem ważna osoba w tej historii. Tak wspominał pierwsze spotkanie z a-ha po latach:
„W styczniu 1983 roku odebrałem telefon od grzecznego i elokwentnego rozmówcy, który chociaż dobrze mówił po angielsku, z pewnością nie był stąd. Powiedział, że wraz z zespołem chciałby nagrać 5 utworów demo w ciągu 2 tygodni i chciał zarezerwować moje studio Rendezvous. Zapytał o koszty. Zadowolony z ceny, wyjaśniłem, żeby rezerwacja została potwierdzona, wymagany będzie depozyt. Zgodził się i zacząłem zbierać jego dane. Pierwszą przeszkodą była pisownia jego imienia! Przedstawił się jako Pal Waaktaar Gamst. Nie do końca wiedziałem jak to zapisać, lecz w w końcu trafił do notatnika. Jednak już samo to sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy nie był to telefon od konkurencyjnego studia, które fałszywą rezerwacją chciało zepsuć nasze harmonogramy. Zapomniałem o telefonie aż do czasu, gdy do mojej skrzynki pocztowej wpadł list wysłany z Oslo. Zawierał czek na rezerwację 50 Funtów. Lekko zapisane aha w dzienniku studyjnym, stało się twardym AHA z potwierdzonym terminem”.
Lesson One
Jeszcze przed wyjazdem trójki do Londynu, który miał miejsce w styczniu ’83, do nieskończonej piosenki powrócono jesienią ’82. Wtedy cała trójka, na muzyczne inspiracje spotykała się w letnim domku rodziców Paula w norweskiej wsi Nærsnes. Do Miss Eerie powrócono, jednak nie traktowano jej poważnie. Mimo, że owocowa piosenka była chwytająca, to brzmiała jednak dość „tanio” i nonszalancko, a chłopaki skupiali się wtedy na innych, bardziej ambitnych kompozycjach, do których mieli więcej pomysłów. Piosenkach, które po prostu uważali za ważniejsze w kontekście nagrania ich wkrótce w studiu.
Samo Miss Eerie nie miało wtedy największego priorytetu. Najlepiej o tym może świadczyć pomysł Mortnena, by podczas nagrania wczesnej taśmy matki dla demo tego kawałka, w drugim wersie zacząć piać jak kogut. W tamtym momencie refrenowe chórki jeszcze nie istniały. A tak nagrane i kolejny raz nieco zmodyfikowane demo, ochrzczono Lesson One. Nazwa swoją genezę miała w nowych napisanych wersach, które brzmiały So here’s a kid lesson, my numer one / All’s well that starts, well and ends with the Sun.
Rendezvous z przeznaczeniem
Ta wersja przetrwała do kwietnia ‘83 roku, gdy chłopaki trafili w końcu do studia nagraniowego Rendezvous. By w pełni wykorzystać zabukowany czas nagraniowy, ponownie wrócili do prac nad Lesson One. Tym razem kompletnie zmienili aranżację, czego powodem wartym odnotowania był dostęp do nowych instrumentów, jakie studio na wyposażeniu posiadało. Morten już nie piał jak kogut, a Paul z pomocą Magne skończył tekst. Z pomocą to znaczy, tekst był gotowy w 80%, jednak jak Magne wspominał, Paul utknął w tekście i miał dziury by spiąć całość do pasującej aranżacji. Wtedy wspólnie z Mortenem dorzucili kilka słów i tylko dlatego są jego współautorami zawsze wymienianymi w credits.
Pierwszymi szkicem w Lesson One były wers: All I can see now is another day of mistery. Zostały zmienione przez zespół na: Take on me, Take me on, Love is all i can offer you. To wtedy po raz pierwszy pojawiły się tytułowe słowa. Paul był tym, który wpadł na pomysł, by Morten zamiast drzeć się jak kogut, zaśpiewał równie wysoko, tym razem jednak nowy tekst. Tak przygotowane demo, po raz pierwszy otrzymał tytuł Take On Me.
Z przygodami po kontrakt
Po nagraniu kasety z wersjami demo swoich autorskich piosenek, chłopaki z oszczędności zarobionych w Norwegii zamieszkali w Londynie. Nastał czas na spotkania i poszukiwanie wydawcy oraz studia, które zechce ich wysłuchać, a może i nawet podpisać kontrakt na nagranie płyty. Po przygodach z dwiema Włoszkami, zakłócaniem porządku i aresztowaniem Magne – o którym warto przeczytać w biografii Mortena tutaj, podpisali finalnie wstępną umowę z nieistniejącym już wydawnictwem Lionheart Music.
Współpraca z wydawnictwem była wtedy alternatywą dla typowego kontraktu płytowego. Wydawnictwo kupując prawa do piosenek, pomagało zespołowi podpisać umowę z wytwórnią, a co najmniej ich do tego zbliżało. Czasem załatwiając producentów czy płacąc z własnego budżetu za sesje nagraniowe. Co ciekawe, wstępną umowę z Lionheart zawarli Paul i Magne podczas ich pierwszego pobytu w Londynie. Jeszcze bez Mortena na pokładzie, którego wtedy w ’81, nie znali.
Take On Me 1984
John Ratcliff, właściciel studia Randezvous przedstawił ich Terry Slaterowi, który został ich pierwszym menadżerem i wziął pod swoje skrzydła. Tego efektem było szybkie podpisanie pierwszego kontraktu płytowego z Warner Music UK oraz zorganizowanie dla nich kolejnej sesji nagraniowej. Tym razem już pod opieką wydawcy. Chłopaki z a-ha zostali oddelegowani do studia Eel Pie Recording. Studio mieściło się w zachodnim Londynie, a urzędował w nim niejaki Tony Mansfield. Był to pierwszy producent muzyczny z prawdziwego zdarzenia, z jakim Norwegowie kiedykolwiek pracowali. To Tony na zlecenie Warnera dokończył masteringu dema i tak powstała wersja Take On Me 1984.
To Tony zostawi klawiszowe solo na początku i końcu, lecz wywalił go z miejsca na ścieżce pomiędzy pierwszym refrenem a drugą zwrotką. Próbował też przechrzcić piosenkę, lecz żaden tytuł nie zgrywał mu się na tyle, bo do niej pasować. Tony Mansfield był zachwycony sprzętem Fairlight CMI. To 16 ścieżkowy, cyfrowy sampler i syntezator dźwięków, dzięki któremu rok wcześniej jego kumpel z branży, Trevor Horn zrobił hit w postaci piosenki Relax zespołu Frankie Goes to Hollywood. Było w modzie go używać i z tego powodu sam również go wykorzystał. Dokładniej pisząc sample przez niego stworzone – ORCH5 przy finalnym miksie Take On Me.
Nic do powiedzenia
Chłopaki z a-ha byli w tamtym momencie dość mocno zaangażowani we własne produkcje, jednak przy zderzeniu autorytetów i pod skrzydłami Mansfielda musieli uznać jego pomysły za „lepsze”. Większość ich idei czy wątpliwości Tony zamieniał bezgranicznie na system Fairlighta CMI, który miał wszystko poprawiać.
„Tony Mansfield był świetnym producentem. Jedyny problem z nim był taki, że uważał wszystko za koncert jednego człowieka w studiu, a nie całego zespołu. Większość pomysłów, na jakie wpadł i realizował były jego. Nie nasze wspólne”. – Morten Harket. Podobnego zdania był Paul, który stwierdził: „Pierwsza wersja Take On Me była okropna. Brzmiała jak zagrana przez robota, mechaniczna”.
Co by nie było, piosenka została nagrana i nominowana przez Warner do bycia wraz z And You Tell Me pierwszym oficjalnym singlem zespołu. Tak też się stało. Obie piosenki ukazały się w Wielkiej Brytanii na 7 calowym winylu 19 października 1984 roku. By mieć coś do promocji, studio rzuciło trochę forsy i na szybko stworzyło również video do piosenki wyreżyserowane przez Stevie Pricea. Klip był okropny, ale o nim kilka słów niżej.
Pierwsze wydanie przeszło bez echa
Wracamy do Take On Me. Po wydaniu singla sukcesu nie było. Sprzedało się go w Wielkiej Brytanii niecałe 300 kopii, a na liście notowań pojawił się tylko raz na 137 miejscu. Sytuacja wyglądała lepiej na domowym rynku chłopaków w Norwegii. Tam singel Take On Me dotarł aż do miejsca trzeciego, a chłopaki w związku z tym, pierwszy raz pojawili się w TV w programie Lørdagssirkuset – Sobotni Cyrk. Zgrali tam tytułowy kawałek i udzielili krótkiego wywiadu prezenterce Titta Westvik.
Jednak Listy przebojów w Norwegii nie robiły z nikogo gwiazd. W tamtym czasie dla norweskiego certyfikatu platynowej płyty wystarczyło sprzedać tam 5 000 egzemplarzy. Mały rynek. Jedynym ciekawym i wartym odnotowania faktem z tego okresu, jest opinia brytyjskiego muzycznego pisma No.1. Któryś z redaktorów stwierdził, że głos Mortena jest niesamowity, a o trójce z Norwegii może być jeszcze głośno. Dzisiaj wiemy, że promocję singla po prostu zaniedbano i przepadł w setkach innych premier. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, a świat – nie tylko muzyczny, miał się o tym dopiero przekonać. Dzisiaj samemu można tę sytuację traktować jako pokrzepiający morał na życie.
Wydanie pierwszego singla w życiu chłopaków z a-ha nic nie zmieniło. Byli w tym samym miejscu co przed jego premierą. Trzeba było wrócić do pracy, póki ochota i motywacja na zajmowanie się muzyką ciągle była. Żyli z oszczędności i drobnych dodatków 'na jedzenie’ od Warnera.
Opiekunowie a-ha
Chłopaki mieli szczęście w osobie ich menadżera -Terry Slatera, oraz jego najlepszego kumpla -Johna Ratcliffa. Po falstarcie Take On Me, nie poddali się i nadal pracowali nad skomponowaniem piosenek na kompletny album. Jednak podobnie jak ich menadżer uważali, że studio Lionheart w formie oddelegowania do nich Tonego Mansfielda, nieco skopało sprawę. Umowy na górze między Lionheart a Warnerem zostały rozwiązane. Warner Music UK – już jako jedyny wydawca a-ha, postanowił dać chłopakom jeszcze jedną szansę. Tym razem z nowym producentem i pomysłami.
John Ratcliff wspólnie z Terry Slaterem słusznie uznali, że wersja Mansfiedla jest daleka od tego, co zauroczyło ich w wersji demo, zaprezentowanej przez zespół podczas nagrań w studiu Randezvous. Zwrócili się do chłopaków z a-ha, że mogą uratować ten kawałek, jeśli dadzą im na to trochę czasu. Z kolei sami niech skupią się lepiej na pozostałych brakujących piosenkach na album. Było pięć, a zgodnie z umową miało być co najmniej osiem utworów. Miał pomysł Terry, to było wiadome. Jednak wiedział też, że jeśli album, a wcześniej nowa wersja Take On Me nie odniesie sukcesu, chłopaki popłyną pierwszym statkiem do Norwegii. Sami najbardziej zainteresowani nawet nie zdawali sobie sprawy, jak blisko byli od powrotu do domu.
Szef jest na tak!
Andrew Wickham, ówczesny główny szef Warnera w Wielkiej Brytanii tak pamięta tamten okres:
„Dostałem telefon od Terry’ego Slatera i nie mogłem uwierzyć własnym uszom, kiedy zaprosił mnie na przesłuchanie zespołu. To wtedy usłyszałem śpiew Mortena Harketa. Zastanawiałem się, jak ktoś kto wygląda jak gwiazda filmowa, może brzmieć jak Roy Orbison? Pomyślałem, że to niewiarygodne i trzeba było coś z tym zrobić”.
Po tym jak Wickham dowiedział się, że kilka poprzednich prób wydania piosenki przez Lionheart we współpracy z ich brytyjskim oddziałem nie przyniosło sukcesu komercyjnemu, natychmiast podpisał kontrakt z zespołem a-ha z ramienia firmy matki – Warner Brothers Music America. Do tego wykurzony był, że piosenka miała bardzo zwyczajny i przeciętny teledysk. Wyglądał jak zwykły koncertowy występ, do którego bezsensownie wpleciono gimnastykę dziewczyny w tle.
Andrew dał zielone światło i zezwolił na znaczną inwestycję w zespół. W rezultacie – również z polecenia Terry Slatera, oddelegował do udoskonalenia piosenki innego zakontraktowanego i renomowanego producenta – Alana Tarneya. Poza Alanem, który miał zająć się wyłącznie Take On Me, do pomocy przy innych utworach studio wysłało inżyniera dźwięku – Neilla Kinga. To on zajął się finalnym masteringiem pozostałych piosenek, które miały znaleźć się na debiutanckim albumie Hunting High and Low (1985).
Take On Me 1985
Alan Tarney, wtedy główny producent Warner Brothers Music na Europę został wybrany do poprawienia Take On Me, a sytuację wspomina tak:
„W tamtym czasie byłem akurat zajęty piosenką Romance – Davida Cassidego, lecz dostałem info, że mam wyciągnąć co najlepsze z innego kawałka do którego prawa posiadało moje studio, niejakiej Take On Me. Wziąłem wiec wolne od Romance i zorganizowałem termin z chłopakami z a-ha w studiu gdzie na co dzień pracowałem. To było RG Jones Recording w Wimbledonie. Tam też, w lutym ‘85 nagraliśmy i zmiksowaliśmy całą piosenkę od nowa”.
Alan był w tamtym czasie już doświadczonym producentem. Wcześniej pracował między innymi z Bonnie Tyler, Oliwią Newton-John, czy Barbarą Dickson. Mimo bogatego doświadczenia, w połowie lat 80. towarzyszył mu jednak synonim producenta dla gospodyń domowych. To wszystko przez Clifa Richarda, Leo Sayera i kilku spokojniejszych hitów, których dla nich stworzył. Moda się zmieniła, nie tylko w muzyce, były obawy. Jednak trzeba przyznać, że Terry Slatter miał nosa z rekomendacją Alana. Wyczucie do tego, że wtedy już muzycznie pokolenie starszy Turney, będzie potrafił zrobić przebój dla nowej fali nastolatków i nie tylko.
Alan Tarney jeszcze się nie wypalił!
Alan Tarney miał wtedy 40 lat oraz zadanie by poprawić/stworzyć piosenkę, która spodoba się młodszemu pokoleniu. To tak jakby dzisiaj komuś w jego wieku pokazać TikToka i kazać stworzyć treść, która zawojuje świat, a co najmniej zwróci na siebie uwagę. Proste! Wracając do ’85, to pierwszą decyzja Alana było nieużycie wersji Mansfielda jako szablonu startowego. Zaczął pracę od wersji demo chłopaków i piosenki Lesson One, którą nagrali u Johna Ratcliffa w studiu Rendezvous. W przeciwieństwie do nieco samolubnego Mansfielda, Alan był również bardzie skory do współpracy i otwarty na sugestie innych. Atmosfera udzieliła sie wszystkim, a zespół po latach skomentował ten okres jako świetne wspomnienie oraz powrót do ich stylu nagrywania.
Po kilku godzinach pracy piosenka zaczynała brzmieć jak powinna. Paul i Magne nagrali na nowo, tym razem dzięki analogowym syntezatorom Roland Juno-60 charakterystyczny klawiszowy rytm. Do utworu wykorzystano również syntezatory Yamaha DX7 i PPG Wave. Dzięki nim ulepszyli każde inne elektroniczne brzmienie. Automatem perkusyjnym używanym w studiu był LinnDrumm. To z niego pochodzą prawdziwe talerze i hi-hat. Z kolei Morten zaśpiewał nowe Take On Me używając mikrofonu Neumann U-47 z przedwzmacniaczem Neve i korektorem również tej samej marki. Metodą prób i błędów z ogromem doświadczenia i zabawy od kilku lat tymi samymi melodiami, w przeciągi kilku dni lutego ’85 piosenka nabrała znanych nam dzisiaj brzmień. Nowe nagranie uzyskało przede wszystkim czystszy i bardziej dynamiczny dźwięk oraz sekcję kodową zamiast wcześniejszego wyciszania.
Brytyjczycy nie potrafią w reklamę!
Z charakterystycznym intro będącym na równi stworzonym przez instrumenty analogowe, jak i nowoczesne syntezatorowe oprogramowanie, nowa wersja Take On Me zadebiutowała w UK jako singel kolejny raz 5 kwietnia 1985 roku. Zapowiadała się na tą, która miała podbić listy przebojów. Podczas gdy studio dało zielone światło na wydanie singla, tak nad jego promocją dopiero planowano się skupić! Brytyjczycy kolejny raz zaspali, załatwiając zespołowi „tylko” wizytę w programie Saturday Superstore. Ze względu na fakt niewielkiego wsparcie z ich strony, singel w UK padł po raz drugi. Co za historia! Chłopaki z zespołu wiedzieli, że jeśli o marketing chodzi, to angielska odnoga amerykańskiego wydawnictwa Warner Music jest dość słaba. W końcu Londyn to nie Hollywood.
Jednak tym razem potencjał nowej wersji zdecydowanie dostrzegli decydenci zza oceanu i prace nad promocją już trwały. Andrew Wickham dał zespołowi a-ha wysoki priorytet w hierarchii i zastosował długoterminową strategię z dalszymi inwestycjami. Promocja miała dopiero odpalić dlatego że zająć się nią miał Jeff Ayeroff. Ówczesny dyrektor marketingu amerykańskiego wydawnictwa. To jemu rytm oraz zespół wpadł w ucho na tyle, by wpaść na pomysł zrobienia do piosenki całkowicie nowego teledysku. Drogiego i długiego w produkcji klipu w animacji rotoskopowej, którego stworzenie zajęło sześć miesięcy. Bardzo długo, ale dzisiaj nie ma wątpliwości, że inwestycja, ryzyko oraz czekanie się opłaciło.
Fotografa też potrzebujemy
Gdy prace nad teledyskiem trwały, wydawnictwo wynajęło popkulturowego fotografa z prawdziwego zdarzenia – Justa Loomisa. Oddelegowali go to stworzenia sesji, mającej uwiecznić charyzmę zespołu i być źródłem materiałów promocyjnych. Just był obecny na planie w dniu nagrywania „żywych” ujęć do teledysku. Zarówno w studiu jak i wieczorem w pamiętnej kawiarni. W sumie z zespołem spędził dwa dni w kwietniu ’85. Powstało mnóstwo zdjęć, najwięcej rzecz jasna z najbardziej fotogenicznym Mortenem, który w teledysku zagrał główną rolę. Do zobaczenia w galeriach tu oraz tutaj.
Upragniony sukces!
Singiel Take On Me został wydany w USA 16 września 1985 roku miesiąc po premierze teledysku. Po 15 tygodniach obecności na liście US Billboard wspiął się na jej szczyt zostając ogólnokrajowym hitem. Stworzył atmosferę wyczekiwania na debiutancki album Hunting High and Low (1985), który był już w drodze. Potem jak fala osiągał pierwsze miejsca i czołówki list przebojów w krajach na całym świecie, nie schodząc z nich przez wiele miesięcy. W końcu również i Brytyjczycy docenili to, co mieli pod nosem dużo wcześniej niż Amerykanie.
Przy odbieraniu nagrody Norway Grammy za najlepszą piosenkę, a-ha podziękowało i poprosiło o owację dla Terry Slatera i Andrew Wickhama. Z pewnością dwie najbardziej walczące o nich osoby, w czasie gdy inni zwątpili.
Ten tekst to część pierwsza ponieważ nie ma Take On Me bez teledysku, a teledysku bez melodii Take On Me. W związku z tym, nie może się obyć bez popkulturowej historii samego klipu, na który mrugnięciem oka zapraszam tutaj 😉
Jestem w połowie, dziękuję za Twój ogrom pracy .
Ciekawy artykuł, ale napiszę małe sprostowanie. Kilka lat temu już o tym czytałam i wczoraj zostało to potwierdzone. To w październiku 1981 roku Magne i Pal po raz pierwszy chcieli się wybrać do Londynu, by założyć nowy zespół i po raz pierwszy poznali Mortena. Poszli na koncert soulowego zespołu Souldier Blue, gdzie wokalistą był właśnie Morten Harket, byli pod ogromnym wrażeniem jego wygladu (przecież to był bardzo piekny facet), stylu i oczywiscie możliwosci wokalnych (nazwali go najfajniejszym facetem jakiego znają). Udali się za kulisy i zaproponowali mu, aby został frontmanem i wokalistą. Morten miał wtedy inne plany, często jeździł do Londynu, stolicy europejskiej muzyki i kultury, miał kontakty z ruchem New Romantic i już pewną renomę. Odrzucił propozycję i pojechali sami i jak wiadomo nie udało się. Dopiero rok później, w roku 1982, ponownie skontaktowali się z Mortenem i on przystał na ich propozycję, był to początek a-ha.
Dzięki za komentarz. Faktycznie ktoś mógłby zrozumieć moje słowa, tak jak napisałaś w komentarzu dlatego poprawiłem i dodałem „ponownie, po roku”. Choć panowie poznali się wcześniej, to zespół stworzyli dopiero po roku znajomości. Tekst mówi o piosence, więc gdy kiedyś go pisałem, nie wchodziłem w szczegóły ich biografii.
Bardzo dziękuję za Twój artykuł.
Z przyjemnością przeczytam kolejne.
Pozdrawiam serdecznie