Electric Light Orchestra - Out of the Blue (1977) - Recenzja albumu

Album Out of the Blue zespołu Electric Light Orchestra wydany w 1977 roku to arcydzieło muzyki rockowej i to określenie proszę potraktować nie jako słowne nadużycie, a fakt bezsporny. Produkt doskonały. Wstyd go nie znać, a dobrym smakiem jest go posiadać. W zasadzie nic więcej nie trzeba o tym wydawnictwie pisać. Wszystko inne jest po prostu zbędne. Znana i popularna płyta. Nie wymaga żadnych dodatkowych recenzji, a tym bardziej takich pisanych po ponad czterdziestu latach od czasu jej ukazania się na rynku.

Młode pokolenie jednak dorasta, starsze czasami zapomina, a i ja lubię pisać o muzyce, która jest soundtrackiem mojego życia. Stąd moja motywacja, by jednak przypomnieć tę 'muzyczną oczywistość’. Kto wie, czy nawet zamiast recenzji bardziej nie rozwinę pewnych moich refleksji z nią związanych?

Out of the Blue to muzyczna wizytówka czasów

Podwójny album Out Of The Blue – przynajmniej w pierwotnej winylowej wersji, pojawił się jako kolejna pozycja po dużym sukcesie komercyjnym płyty A New World Record (1976). Pułap oczekiwań względem niej był spory. Na pewno panowie już wiedzieli, czego oczekują słuchacze. ELO powstało jako swego rodzaju hybryda stylistyczna. Narodziny grupy i pierwotny styl silnie ukorzeniony był w latach sześćdziesiątych, ale jednocześnie kształtował się w epoce dominacji rocka progresywnego. Dlatego muzyka była zdominowana przez formę, gdzie instrumenty smyczkowe często grały prym. Kompozycje rozbudowane, przesadnie aranżowane miejscami i tylko gdzie nie gdzie pojawiało się coś, co było przyswajalne przez rozgłośnie radiowe. Tym stylem zespół zdobył popularność, pozyskał fanów, a i sam uchodził za twórców muzyki ambitnej. Jednym słowem wpisywał się w łagodny format nurtu progresywnego.

Płyta A New World Record (1976) nagrana już skromniej, ale za to z wyraźnymi piosenkami odniosła sukces, przysparzając Jeffowi i spółce nowe grono fanów. Jak się okazało, zdecydowanie większe niż ich dotychczasowa publika. Teraz trzeba było zrobić kolejny krok. Doskonale rozumiem jakie dylematy musiał mieć lider – Jeff Lynne. Czy na bazie sukcesu potoczyć ten kamień z górki dalej, czy może jednak wrócić stylem do wcześniejszego działania, by uchodzić (czuć się) za artystę ambitnego?

Jeffa domek w Szwajcarii

Z pomocą przyszły mu nowe trendy muzyczne, które dobitnie podpowiedziały mu, że z progresją w formie jaką wtenczas ją pojmowano, należy dać sobie spokój. Narodziny punk rocka i rozwój mody disco zrobiły swoje. Punk rock dobitnie oznajmił światu, że aby grać z sukcesami, nie trzeba znać więcej akordów niż trzy. Niektórzy twierdzili nawet, że trzy to o dwa za dużo. Za to muzyka disco w 1977 roku była pełnoprawnym gatunkiem muzycznym, niemający nic wspólnego z kiczem. Poza tym disco w latach 1976-77 to nie tylko muzyka, ale i styl życia. Każdy temu ulegał. Z disco romansowali prawie wszyscy artyści począwszy od ABBY przez Roda Stewarta i Pink Floydów po Kiss. Lider 'Elektyków’ w tym klimacie poczuł się jak ryba w wodzie. Ciągnęło go do ładnych melodii. Skupił się na piosenkach.

W wynajętym domku w Szwajcarii w ciągu tylko dwóch tygodni powstały wszystkie kompozycje na nową płytę. By być precyzyjnym, zajęło mu to nawet mniej, gdyż jak przyznał, kilka pierwszych dni padało i nie miał nastroju. Pierwszy pogodny dzień i od razu ruszyło. Mr Blue Sky podobno powstało pierwsze. Obecnie najpopularniejsza piosenka ELO. Taka co definiuje styl grupy, a może to nieprawda i tylko narzuca upragniony wizerunek? Kwestia wyszukania argumentów i można to twierdzenie obalić. Na pewno Mr Blue Sky to wielki przebój bezbłędnie kojarzony z Elektrykami. Starsi fani usłyszeli smyczki i to w dawce sporej, za to nowi słuchacze dostali ku radości coś, co chcieli usłyszeć jako kontynuacje tego co polubili. Poza tym wykorzystanie gaśnicy jako elementu perkusyjnego? Genialne brzmi to w tym utworze.

Koncert na deszczowy dzień

Album zawiera siedemnaście ścieżek podzielonych po cztery na stronę. Strona C zawiera w opisie dodatkowo złączenie czterech kompozycji pod wspólnym, dodatkowym nadrzędnym tytułem Concerto For a Rainy Day. Wydano w ramach promocji cztery single: Turn to Stone, Sweet Talkin’ Woman, Mr. Blue Sky i Wild West Hero, ale tu reklama była niepotrzebna. Album jeszcze przed wydaniem został zamówiony przez rynek w takiej ilości, że od razu łapał się na status platyny, a w owych czasach platyny nie dawano za kilka tysięcy kliknięć (mam nadzieję, że nadal są to tysiące, a nie już tylko setki).

Same przeboje!

Opisując muzykę z Out of the Blue mam nieodparte wrażenie tworzenia czegoś bezsensownego, bo jaki jest koń, każdy widzi. Uwielbiam Sweet Talking Woman a It’s Over jest niesamowite, do tego dostępne tylko na tej płycie. W West Wild Hero fragment przejścia ze zwrotki w refren ugina kolana, zwłaszcza taki refren! Otwierający Turn to Stone na równi obłędny „otwieracz” co na wcześniejszej i przebojowej A New World Record (1976).

Urzekający klimat cechujący tylko płyty Lynne’a znajdziemy w instrumentalnym The Whale. Jednym z ostatnich w ogóle nagranych przez zespół. Z twórczością bez śpiewu dano sobie po tej płycie spokój. Nie zabrakło rock and rolla w jego klasycznej formie to czwarty utwór Across the Border. Z kolei Standin’ in the Rain gdyby nie był kapitalny, to nie otwierał by koncertów Jeffa, prawda? Na razie wspomniałem o hitach z tej płyty, a przecież w kolejce czekają do wymienienia tytuły: Starlight, Jungle, Sweet in the NightBrimighham Blues. Każdy z nich to potencjalny przebój singlowy. Nawet taki Believe Me Now jest w stanie być dla kogoś najlepszą rzeczą jaką kiedykolwiek ktoś napisał i skomponował – a ja mu wierzę. Taka jest to płyta. ELO byli wtedy na fali. Świat oczekiwał płyty genialnej i taką dostał – co nie jest normą. Zazwyczaj po świetnej płycie, kolejna rozczarowuje.

Sukces wydawniczy potwierdziła trasa koncertowa. Na frekwencję bez znaczenia miało to, czy odbywała się ona na starym, czy nowym kontynencie. Zespołu słuchali wtedy wszyscy i to wszędzie.

Kultowa motyw i okładka ELO

To na niej po raz pierwszy pokazuje się logo grupy w postaci statku kosmicznego (bazy kosmicznej?). Rok ukazania się albumu to okres eksplozji fantastyką kosmiczną w popkulturze. W maju premiera Gwiezdnych Wojen (1977) i totalne szaleństwo, w październiku album – przypadek? Kosmos był modny, był czymś nowym i każdy ulegał tej magii. Latający spodek z okładki tworzący logo wszedł już na stałe do wizerunku. Tworzy oprawy koncertów, pojawia się na wielu kolejnych albumach i składankach.

Out of the Blue z perspektywy czasu

Po upływie lat od premiery oraz kolejnych płytach tych artystów, a zwłaszcza Jeffa już wiemy, że albumem Out of the Blue zespół zamknął pewien rozdział. Stworzył dzieło doskonałe i w pewnej formie wypracowanej przez lata, osiągnął absolutnie wszystko. Tego dalej bez zniżki formy nie dało się ciągnąć. Tym bardziej że kusiły nowe, modne i świeże kierunki muzyczne, którym ulegali. Stąd zapewne kolejna płyta była już inna, czego spora część fanów nie chciała darować zespołowi (temat na kolejną opowieść).

Płyta uchodzi za największe osiągnięcie Electric Light Orchestra. Została według mnie perfekcyjnie wyprodukowana brzmieniowo. Moim zdaniem w ogóle to były lata (1976-80), gdy producenci doszli do mistrzostwa w sposobie zapisu i masteringu dźwięku. Pod tym względem Out of the Blue jest dla mnie najlepiej wyprodukowanym i nagranym albumem wszech czasów.

Tracklista oryginalnego winylowego wydania

strona A
Turn To Stone – 3:48
It’s Over – 4:08
Sweet Talkin’ Woman – 3:48
Across The Border – 3:52

strona B
Night In The City – 4:02
Starlight – 4:30
Jungle – 3:51
Believe Me Now – 1:21
Steppin’ Out – 4:38

strona C – Concerto For A Rainy Day
Standin’ In The Rain – 4:20
Big Wheels – 5:10
Summer And Lightning – 4:13
Mr. Blue Sky – 5:05

strona D
Sweet Is The Night – 3:26
The Whale – 5:05
Birmingham Blues – 4:21
Wild West Hero – 4:40

Autor recenzji Krzysztof „jadis” Sierszuła