Okładka albumu Perfect Strangers zespołu Deep Purple

O płycie Perfect Strangers w Internecie jest tak dużo napisane, że podaruję sobie jej dogłębną analizę czy też szczegóły poszczególnych kompozycji. Nie będzie to więc recenzja, a raczej pewna refleksja odnośnie tego albumu i czasów w których powstał. Do tego, owe przemyślenia będą miały charakter bardzo osobisty. Dlatego jeśli to co napiszę, wyda się komuś stertą bzdur – jego prawo tak pomyśleć.

W latach 1979 – 83 byłem nastolatkiem i to takim wczesnym. Wokół mnie wśród kolegów i koleżanek, panował już spory zapał do słuchania muzyki. Towarzystwo miałem mieszane. Wśród znajomych spotykałem fanów punk rocka, fanów metalu, elektroniki, ale i fanów muzyki disco.

Osobną grupę tworzyli koledzy mający starsze rodzeństwo. Od nich bowiem, docierały do nas pierwsze sygnały o grupach pokroju Led Zeppelin, Deep Purple etc. To również oni, stwarzali wokół siebie aurę wielkich znawców. Mieli przez to spory wpływ na postrzeganie muzyki u nas. Obserwując i naśladując starsze rodzeństwo, wiedzieli od nas lepiej co jest dobre, a przede wszystkim co jest modne. Prasa to często potwierdzała. Kto czytał gazety w tamtym okresie, ten wie o czym piszę. Według ówczesnych redaktorów, wszystko co powstało w czasie dominacji hard rocka lat 70. i końca lat 60. było czymś lepszym niż pseudo rockowi, uszminkowani rockmani lat 80. A już w ogóle totalnym dnem było wszystko, co nie było muzyką rockową. 

Perfect Strangers – Naprawdę perfekcyjni nieznajomi

W tym „krajobrazie” chcąc nie chcąc – bo w końcu nie żyłem na pustyni, udało mi się zapoznać z podstawowymi hitami Led Zeppelin i kilkoma kompozycjami Purpli. Każdy z nas wiedział dzięki prasie, że Child in Time i Smoke on the Water to dzieła wybitne, a Deep Purple to taka grupa, której wszyscy inni artyści mogą lizać. Takie myślenie było wtedy bardzo poprawnie politycznie. Ludzie uchodzący za szkolne autorytety muzyczne, wywierali presję. Kto chciał być oryginalny w naszej szkole, musiał słuchać hard rocka. Od razu dodam, nie metalu, nie punka, nie polskiego rocka, nie new romantic, a właśnie tego hard rocka, który po prostu był muzyką znawców tematu. Słuchacz np. new romatic był zrównany do fana disco. Przy czym akurat disco, w powszechnej opinii i w okolicach roku ’80, straciło swe szlachetne korzenie. Tak więc, nie było nobilitujące być fanem muzyki z syntezatorami w podkładzie.

Osobną kwestią jest to, że do grona hard rokowych zaliczaliśmy także i Pink Floydów, Genesis, a nawet Status Quo. Zresztą, do tej grupy wpakowaliśmy również wszystkich elektroników typu Jean Michel Jarre, Tangerine Dream czy Vangelis.

Tak więc z racji bycia politycznie poprawnym, nie była mi obca grupa Deep Purple. Riff Smoke on the Water potrafił na gitarze zagrać co drugi z nas. Nie pamiętam niestety, byśmy wtedy zagłębiali się mocniej w twórczość Purpli. Highway Star i podobne wielkie klasyki, były już wśród nas zdecydowanie mniej znane.

Gust muzyczny ’84

Nastał w końcu rok 1984. Byłem wtedy zupełnie w innych klimatach muzycznych niż hard rock. Minął, a właściwie powoli mijał okres chłonięcia wszystkiego, co podawał na tacy nam Marek Niedźwiecki w liście trójki. Swoja drogą, nigdy później żaden prezenter nie miał już aż takiego wpływu jak w przedziale ’82-’84 Niedźwiecki na to, czego w tym okresie słuchałem. Wracając do 1984 roku, to powoli, ale zdecydowanie wkraczałem w słuchanie muzyki z lat 50. i 60. Rodziła się u mnie również krótkotrwała – dwuletnia, ale za to dość silna fascynacja muzyką dyskotekową rodem z Włoch. Ta muzyczna dyskoteka powiązana była oczywiście z częstymi wypadami do klubów dyskotekowych. Tam traktowałem ją jako użytkową, co nie zmienia postaci rzeczy, że również ulegałem jej urokowi.

W tym klimacie pojawienie się informacji o nowej płycie zespołu Deep Purple brzmiało jak wieści o pojawieniu się UFO (w sensie obcych – nie zespołu). Purple to przecież w mojej ówczesnej świadomości zespół – ikona wszystkiego co najlepsze i najbardziej wartościowe w rocku. Zespół, który się rozpadł. Który wraz z Beatlesami był już głównie legendą. Naprawdę wierzcie mi, ale w początkach lat osiemdziesiątych ponowne zawiązanie się zespołu, który się rozpadł nie było zjawiskiem częstym. Wcześniej, wszystkie zespoły które się rozwiązywały, przeważnie nie łączyły się ponownie. Praktycznie dopiero Deep Purple udowodnili światu, że taki powrót jest możliwy i nawet można osiągnąć nim sukces.

Perfect Strangesr otwiera uszy na muzykę hard rock

Płyta trafiła do mnie zaraz po tym, jak premierę w wideotece miał teledysk utworu tytułowego. Trafiła do mnie płyta – to brzmi dumnie… a to była po prostu zagrywka z radia, nagrana na taśmę kasetową. Jak odebrałem wtedy ten album? Może to zabrzmi głupio i będzie pewną profanacją, ale właśnie dopiero tą płytą i kompozycjami z niej pochodzącymi Deep Purple stało się w moich uszach hard rockowym mocarzem. Smoke on the Water i napompowane Child in Time było przy tym co usłyszałem na Perfect Strangers zakurzonymi starociami, do których nie warto było wracać.

Perfect Strangers za to było tym czymś, czym powinno być mocne i ostre granie. To już nie było politycznie poprawne chwalenie wyższości hard rocka nad innymi stylami. To był po prostu szczyt góry, gdzie reszta muzyki pełzała u jej podnóża. Idiotycznie to zabrzmi dla niektórych, ale absolutnie nie przeszkadzało mi rok później, mieć nagrane na kasecie z jednej strony płytę Purpli, o której tu wspominam, a z drugiej ówczesną nowość italo disco, Savage.

Płyta Perfect Strangers jako pierwsza otworzyła moje uszy na muzykę spod znaku hard rock, a później i heavy. Wcześniej miałem tylko przebłyski. Poszczególne pozycje zespołu AD/DC. Wybiórczo lubiłem zespół Kiss (poza płytą Dynasty – którą uwielbiałem). W Led Zeppelin tolerowałem praktycznie tylko czwórkę oraz dwie piosenki z dwójki (fakt, że nie wszystko inne znałem). Zespoły Uriah Heep, Budgie, Nazareth znane były mi głównie z nazwy.

Zaproszenie do hard rocka

Z perspektywy czasu i lat dzisiejszych, gdy wspominam sobie tamte czasy, to właśnie Deep Purple albumem Perfect Strangers otworzył mi drzwi do poszukiwań muzycznych w hard rocku. Przydały się również wtedy te politycznie poprawne zachwyty w podstawówce, bo sporo jednak w głowie pozostało. Nagle piosenki uznawane w świecie za dobre, w moich uszach zaczynały faktycznie być dobre. Szybciutko przeprosiłem się z Dymem i Dzieckiem.. zaszalałem na całego za Highway Star.. no i odkryłem Ślepca. Od tamtych czasów minęło ponad 30 lat. Twórczość Deep Purple obecnie nie ma dla mnie większych tajemnic i przez lata zdążyłem się do nich przyzwyczaić, że stale są, stale koncertują i od czasu do czasu coś tam nagrywają.

Z albumu Perfect Strangers najbardziej lubię i chyba zawsze lubiłem: Knocking at Your Back DoorPerfect StrangersA Gypsy’s Kiss oraz Wasted Sunsets. Wiem, że spekulacje obecnie trwają jak bardzo w Perfect Stranger są zapożyczenia z Kashmir od Zeppelinów. Nie mam tego problemu. Utwór Kashmir poznałem grubo po Perfect Strangers więc absolutnie piosenka Purpli dla mnie nie trąci wtórnością. Czasami w odbiorze muzyki niewiedza pomaga. Jak widać, pozytywną stroną przy poznawaniu albumu przeze mnie był fakt, że nie byłem „skażony” wcześniejszymi dokonaniami grupy. Byłem tzw. nowym nabytkiem, pozyskanym nowym fanem i to z młodego pokolenia. Dzisiaj śmieszy mnie to, że Purple w 1984 roku byli traktowani jako muzyczni emeryci. Przecież oni wtedy byli zaledwie po czterdziestce i to też nie wszyscy. Jednak dla ówczesnego szesnastolatka jakim byłem, ktoś po czterdziestce to człowiek w zaawansowanym wieku starczym.

Ku pamięci Perfect Strangers

Po latach obcowania z grupą, po tym ile wniosła ona do mego świata muzyki, a przede wszystkim z uwagi na to jak zmieniło się moje postrzegania muzyki dzięki Purplom, to wcale nie posiadam dużo płyt tej grupy w swojej kolekcji. Praktycznie ograniczyłem się do trzech pozycji. Albumu Perfect Stranger (1984), Slaves and Master (1980) i koncertówki Made in Japan (1972). Z koncertówką winylową związana jest ponoć pewna ciekawostka wydawnicza. Otóż na winylu ścieżki stereo są ułożone zgodnie z fotką z okładki. Lord po lewej, Blackmore po prawej i tak też słychać. Na wersji cd, ktoś obrócił te ścieżki i słyszymy organy z prawej strony, a gitarę z lewej. Ponoć tylko dodane bonusy są we właściwym ułożeniu. Nigdy nie sprawdzałem tego, bo nie mam tego w wersji cd by porównać. Wspomniał mi o tym wieloletni fan tej grupy, a nie sądzę by się mylił. 

Kilkakrotnie wybierałem się na koncert grupy w Polsce. Za każdy razem zbiegało się z tym wydarzeniem coś, co uniemożliwiało mi być uczestnikiem. Kilkakrotnie za to byłem świadkiem jak mój kolega z pracy i to starszy o prawie dwadzieścia lat, wybierał się na ich występ. Następnie tygodniami opowiadał o tym, a znajdując we mnie słuchacza – równie sporego pasjonata, robił to nad wyraz emocjonująco. Dzisiaj mój kolega już nie żyje. Kilkanaście miesięcy temu po złośliwej chorobie zmarł. Tuż przed wydaniem Now What?! (2013). Był w moich oczach symbolem pokolenia, które doskonale pamiętało jeszcze premiery płyt zespołów pokroju The Beatles i Deep Purple. Czasów, gdy ich legendy dopiero się tworzyły. Jak widać legenda Beatlesów przerosła ich samych i to kilkakrotnie, a Deep Purple? Nadal trwają, nadal tworzą i wciąż im się chce. Bo taki jest rock’n’roll.

Dedykuję pamięci….  Mieciowi… 

Krzysztof Sierszuła, styczeń 2015