Alphaville okładka albumu Forever Young

Prawdopodobnie jest to synthpopowy album wszech czasów. Powstał w kraju, w którym synth się narodził, ale tak po prawdzie najwięcej w nim jest naleciałości muzycznej z Wysp Brytyjskich. To, że nagrali taką płytę Niemcy, podważa zupełnie stereotyp ich wizerunku. Prędzej po grupie syntpopowej pochodzącej z germańskiego kraju powinniśmy się spodziewać twardych i mrocznych dźwięków. Z drugiej strony Niemcy to kraj Schillera, Goethego i Beethovena. Po latach, śmiało do tej śmietanki można dodać że również grupy Alphaville.

Album Forever Young został wydany w chwili, gdy new romantic przekroczył już wszystkie granice w Europie. Nurt ten przestał być zarezerwowany tylko dla bohemy artystycznej Londynu, a wypłynął na szerokie wody popkultury. Zmienił co prawda swoje oblicze i z buntu przeobraził się w kulturę dla mas. Może poprzez popularność zatracił swoją kreację nowatorską, ale dzięki ogólnemu dostępowi stał się inspiracją dla wielu wtenczas młodych muzyków. Album przepełniony jest duchem nowo romantycznym początków ósmej dekady, ale nie do końca przepełnionym tekstami spod znaku no future.

Niewyszukana elegancja w jaskrawych kolorach

Obok obowiązkowych „wycieczek” zimno wojennych, mamy w nim sporo tekstów dających nadzieję i nawiązujących do głównej wartości chyba każdego pokolenia – miłości. Piosenki z samego założenia miały być na albumie ładne i przebojowe. Zespół miał prezentować się wizualnie schludnie i być odpowiedzią na grupy angielskie, szalejące po wszystkich listach przebojów w całej Europie. Otrzymaliśmy więc kopię angielskich wymalowanych chłopców z grzywkami a’la popers i w ciuchach w stylu „niewyszukana elegancja w jaskrawych kolorach”. Oczywiście tło wizualne dla muzyki w tamtych czasach było bardzo ważne. Jeżeli moda na grzywki i ciuchy minęła, zwłaszcza na te zniewieściałe makijaże, to ich muzyka osiągnęła wartość stałą i ponadczasową. Do dzisiaj w dużej mierze kształtuje nam ona klimat oraz wspomnienia z tamtych czasów.

Album Forever Young został nagrany w Berlinie w Studiu 54 (nie mylić z klubem w USA – choć nazwa pewnie zaczerpnięta od owego). Zawiera tyle piosenek, z ilu liter składa się nazwa zespołu, czyli z dziesięciu. Nie wspomniałbym o tym, gdyby nie to, że na kopercie wewnątrz oraz na okładce zaakcentowano ten fakt, zmieniając kolory liter, po jednej na tytuł i tworząc pionowy, biały napis – alphaville. Skoro już jestem przy okładce, to jej front zdobi zdjęcie twarzy postaci z pomnika. Pomnik do dzisiaj stoi sobie niepozornie na Barmbeker Schwalbenstraße w Hamburgu i przedstawia postać chłopca. Wykonany jest z brązu w którym trudno jest uchwycić młodość, w efekcie efekt wizualny jest wręcz odwrotny. Ta sprzeczność wydała się grupie bardzo trafna do tworzącego się właśnie albumu.

Od razu rozpoznasz Alphaville

Piosenka A Victory Of Love otwierająca płytę Forever Young dla mnie i mojego pokolenia jest jednym z najbardziej charakterystycznych dźwięków rozpoznawczych, czego będę, będziemy słuchać. Osobiście nie znam nikogo z mojego pokolenia, kto nie rozpoznałby tej płyty po jej pierwszych dźwiękach. Dodam, że to żadne intro, nic nadzwyczajnego. Po prostu kilka dźwięków, po których następuje rytm keyborda, który znają wszyscy w przedziale roczników ’65-’73.

Piosenka A Victory of Love rozkręca się powoli i formą przypomina Bolero od Ravela, rośnie w siłę i rośnie i rośnie…. Jednak tutaj nie przesadzono, a Marian Gold wypowiedział się artystycznie w zaledwie cztery minuty z kawałkiem i zachował dramaturgię. Swoją drogą w tej piosence przedstawił się nam wszystkim, że potrafi śpiewać, a i skalę oraz moc ma całkiem przyzwoitą jak na gwiazdkę muzyki pop. Zapewne gdyby w miejsce tych elektronicznych smyczków wpleść małą orkiestrę symfoniczną, dostalibyśmy jeszcze coś piękniejszego. Czasy jednak wtedy były takie, że nawet Electric Light Orchestra zrezygnowała z „żywych” smyków. Dlatego tego rodzaju grzechy zespołowi Alphaville wybaczamy, a nawet traktujemy jako pewien atut, w celu nadania klimatu tamtych czasów. 

Berlin Zachodni, wakacje ’84

Summer In Berlin to druga kompozycja. Leniwa, jak i sam tekst. Oczywiście nasączony murem berlińskim i smrodem spalin z Trabantów dochodzącym zza niego. Jest też w nim miejsce na próbę złapania dystansu do tego wszystkiego, a przynajmniej odnalezienie w sobie pozytywnych Energi. Sprzeczności, sprzeczności i sprzeczności. To kwintesencja tekstów jakie znajdują się na tym albumie. Jeżeli z jednej strony powieje optymizmem i pozytywnymi wibracjami to od razu chłopcy dorzucają okruchy spod znaku no future i odwrotnie.

Mamy też pewną próbę, oczywiście wybiórczą, rozliczenia się z przeszłością wojenną w To Germany With Love. Dodam, że rozliczanie to raczej dość specyficzne i nakreślone znakami tamtych czasów, w których piosenka powstawała. Pominąłem pisząc o tekstach, kto wie, czy nie największy ówczesny przebój z tej płyty – Big in Japan. Piosenka królowała wtedy na wszystkich imprezach! Tych typu lokalowego, czyli dyskotekach i tych tzw. prywatkach (wtedy określenie domówka nie było stosowane). Fallen Angel to kolejna piosenka niby o relacjach między kobietą, a mężczyzną, ale oczywiście znowu bez retoryki zimnowojennej nie dało rady. Może podaruję sobie analizowanie tekstów, tym bardziej że dalej konwencja się zbytnio nie zmiana. Nawet tytułowe Forever Young jest skażone klimatami, jakie w tekstach były wcześniej.

Myślę, że pod tym względem album debiutancki Alphaville jest w pewnym sensie odzwierciedleniem Zachodniego Berlina, gdzie życie kwitło otoczone dookoła murem. Z jednej strony odczuwało się bycie więźniem we własny kraju, a z drugiej strony miało się świadomość, że to więzienie jest rajem w porównaniu z tym co znajdowało się poza nim.

Płyta wylansowała cztery przeboje singlowe. Big in Japan – wizytówka. Sounds Like a Melody z niesamowitą końcówką zagraną na smykach (szkoda, że to nie były smyczki naturalne). Forever Young traktowane w naszym kraju jako hymn pokolenia z lat 80. tzn. pokolenia, które wtedy miało po naście lat. Oraz śmietankę towarzyską, czyli jak w oryginale brzmi tytuł The Jet Set.

Synthpop = Forever Young

Płyta nie zawiera ani jednej piosenki, która byłaby w jakiś sposób dla niej balastem. Każda melodia, każdy fragment z niej urzeka urodą. Trudno mi się nawet zdecydować, którą z kompozycji preferuję bardziej. Jedynie Lies wyróżniłbym dodatkowo, gdyż chętnie widziałbym go na piątym singlu z tej płyty. Tylko… no właśnie, hola hola… to ile singli powinno się wydać z debiutanckiej płyty nikomu nieznanej grupy?

Prawda jest taka, że te dziesięć piosenek z tego albumu jest jakościowo tak dobra, że każda – nieważne która, po ukazaniu się na singlu i tak dałaby temu wydawnictwu sukces. Takich równych i wspaniałych płyt w latach osiemdziesiątych było może kilkanaście. W synthpopie może z trzy. Z czego tak naprawdę w „ogólnej” świadomości pozostała do czasów nam obecnych tylko ta jedna – Forever Young. Celowo napisałem „ogólnej” bo wiem, że miłośnicy lat 80. pewnie by dorzucili spokojnie jeszcze z kilka tytułów wybitnych dzieł synthpopowych. Ale powszechnie nie ma co ukrywać faktu, że debiutancka płyta Alphaville należy do tej najpopularniejszej, czyż nie?

Zastanawiało mnie dlaczego kolejne płyty tej grupy nie zawierały już tak nośnych piosenek. Nie brakuje im urody, ale jednak pomiędzy debiutem, a resztą dyskografii znajduje się spora przepaść. Nawet zacząłem sobie urządzać spekulacje czy powodem tego nie było odejście członka zespołu Franka Mertensa. Miał spory wpływ na kompozycje z tej płyty, a zabrakło go na kolejnej i może to był powód? A może w 1985 roku scena muzyczna z syntezatorami w tle zaczynała poważnie skręcać w stronę muzyki jeszcze prostszej? Może dyskoteki bardziej łapały styl zaczerpnięty od słonecznych Włochów niż zimnych Anglików? Nie wiem i nie to jest istotne.

Nie listy przebojów tworzą legendy

Album Forever Young chłopaków z Alphaville to dzisiaj już klasyk i to jeden z największych. W Europie zwłaszcza. Zresztą jak gdzieś przeczytałem (już pamiętam! u Zdzisław Beksińskiego – tylko tyczyło się to innej płyty). „Amerykanie nie potrafiliby czegoś takiego skomponować – to muzyka wybitnie europejska„.

Alphaville było w Polsce mega popularne, a lista trójki z tamtych lat nawet w połowie nie odzwierciedla fatycznego sukcesu tego albumu. Utwory Big In Japan doszedł zaledwie do dziewiątego miejsca. Forever Young zaledwie 23 pozycja, a The Jet Set ”aż” czwarta. Warto też zauważyć, że piosenki trafiały na nią ze sporym rozrzutem czasowym. Big In Japan zadebiutowało na liście 29 września, Forever Young w połowie listopada. Z kolei The Jet Set dopiero w kwietniu ’85, a Sound Like a Melody w ogóle się nie pojawiło. Widać Niedźwiecki potraktował grupę jako zwykłych dyskotekowców, których programowo nie lansował. Dopiero jak się zrobił szum, szybko wrzucił na listę te trzy single, ale powiedzmy sobie szczerze. Kiedy one debiutowały w programie trzecim, to cała Polska od miesięcy już tego słuchała… 

Alphaville okładka albumu cd Forever Young
Kiedyś przedstawiała pomnik, dzisiaj sama jest art sztuką. Projekt okładki Ulf Meyer Zu Küingdorf, zdjęcia Thomas Reutter, 1984

Autor recenzji Krzysztof „jadis” Sierszuła