Nigdy nie byłem fanem rocka rodem z demoludów i raczej nim nie zostanę. Nasz rodzinny to już inna historia, ale grupy NRD-owskie, Węgierskie, że o innych krajach już nie wspomnę, chyba nigdy nie wywołają u mnie dreszczyku, jaki się miewa przy czymś, co nas muzycznie mocno kręci. Jedynym praktycznie wyjątkiem dla mnie jest grupa Omega. Jeśli miałbym podejść do ich dyskografii w sposób kompletny, to jest tym wyjątkiem tylko w repertuarze dość wybiórczym.
Co mi się u nich podoba, to fakt, że jako jeden z nielicznych bandów zza żelaznej kurtyny, mieli przez cały okres swojej kariery, kontakt z muzykami z zachodniej Europy. Przez to chłonęli nowinki i trendy muzyczne w ilościach ogromnych i później to wykorzystywali na swoich płytach. To się czuje, bo trudno u nich znaleźć dwie bardzo podobnie brzmiące płyty. Te eksperymenty w 1979 roku przyniosły owoc w postaci dziewiątego albumu tej grupy Gammapolis.
Jeśli większość ich płyt jest dla mnie bardzo nierówna, to ten album, to absolutne mistrzostwo świata. Nigdy wcześniej, ani nigdy już później, nie zagrali tak ładnie. Odeszli na tej płycie od formy blues rockowej, porzucili także hard rocka. W to miejsce dostaliśmy przepiękny album, mocno ocierający się o łagodną formę muzyki progresywnej, a dokładniej, o jej bardzo klimatyczny odcień. To jedna z najpiękniejszych płyt romantycznych, jakie słyszałem.
Omega przypadkiem usłyszana
Recenzję piszę dość na świeżo, bo trochę wstyd się przyznać, ale tę płytę znam zaledwie od pół roku. Zresztą kupiłem ją w wyniku przypadkowego usłyszenia jej w komisie płytowym. W jakim stopniu był to przypadek dla mnie, a w jakim stopniu dla sprzedającego? Tego się zapewne nie dowiem, bo trafiła na talerz gramofonu po słowach „a włączymy coś sobie, by nie było cicho”. Dodam, że sprzedawca ciut orientuje się w gustach swoich klientów. No i popłynęły dźwięki utworu rozpoczynającego Start, a zaraz po nim nastąpiła kompozycja tytułowa Gammapolis.
Te dwa fragmenty mi wystarczyły, bym dowiedział się czegoś o sobie, czego nie wiedziałem, a mianowicie, że będę chciał kupić płytę i to płytę grupy węgierskiej! Zamiast przeznaczyć fundusze na pozycje należące do ścisłej czołówki, z listy tych pożądanych i poszukiwanych płyt, wydałem na coś, co mnie urzekło od strony muzycznej, a należało do szuflady typu „szkoda pieniędzy”. Dzisiaj uważam ten zakup za jeden z najciekawszych w historii mojego zbieractwa.
Pierwszego przesłuchania dokonałem dzień później w domu. Okazja była wyśmienita! Był już wieczór, a dziwnym trafem, całość familii udała się na spoczynek, porzucając wszędobylski telewizor, tym samym zostawiając mi wolny salon, gdzie znajduje się główny sprzęt grający. Mogłem więc dokonać przesłuchania w skupieniu, samemu i to wieczorową porą. Ponownie usłyszałem więc to wspaniałe intro i płynne przejście do utworu tytułowego. Tym razem doszukałem się jeszcze więcej melancholii i cudownego liryzmu tej muzyki. Po cichu modląc się, by to nie były jedyne ładne fragmenty na tej płycie.
Pozytywne zaskoczenie
Kolejny utwór Nyári éjek asszonya okazał się dla mnie jeszcze ładniejszy. Dobrze, że mogę to wkleić, bo wymówić bym nie umiał, a nie posiadając w klawiaturze liter węgierskich, nawet napisać. Dalej na płycie mogłoby być już kiepsko, a i tak nie żałowałbym zakupu. W zasadzie co początek utworu, podświadomie czekałem na coś, z czego dla mnie Omega słynęła. Pojawienia się kompozycji delikatnie ujmując przeciętnej i wiejącej nudą. Nic z tego! Czwarty utwór i kolejny bardzo dobry. Trochę żwawszy, ale dalej tkwiący w tym samym klimacie. Nie będę opisywał poszczególnie wszystkich kompozycji, bo ani nie potrafię się odnieść do węgierskich tekstów, jak również trudno pisać wciąż te same ogólniki. Zresztą muzykę należy posłuchać, a nie o niej poczytać. Dodam tylko, że pierwsza strona winylu mnie zauroczyła i trwa ten zachwyt mój do dzisiaj. Druga strona również okazała się fantastyczna.
Niedawno miałem okazję przesłuchać całości w wydawnictwie anglojęzycznym. Trzeba bowiem wiedzieć, że Omega wydawała równolegle płyty po węgiersku i ich odpowiedniki po angielsku. Nie wszystkie oczywiście, ale sporo tych pozycji było. Rozochocony tą płytą, szybko w ciemno, nabyłem jeszcze kilka innych płyt Omegi i słucham ich, ile razy mam ku temu okazję. Zaczynam i w nich dostrzegać piękno, ale ani jedna z nich nawet w połowie nie robi takiego wrażenia jak Gammapolis.
Omega to nie tylko Dziewczyna o perłowych włosach!
Gammapolis to perełka na rynku płyt rockowych demoludów. Warta zachodu by wejść w jej posiadanie, warta słuchania, a przede wszystkim warta tego, by nie odeszła w cień wielkich arcydzieł rocka lat 70. Jeżeli komuś Omega kojarzy się tylko z dziewczyną o perłowych włosach, powinien poszerzyć zakres znajomości muzyki tej grupy. Tych których drażni język węgierski, odsyłam do edycji płyty w wersji angielskiej. To jeden z tych albumów, o których zawsze będzie się pisało mało, lub wcale. Taki już los grup z byłego bloku wschodniego. W okresie gdy wydawali dzieła swojego życia, nie byli nawet tłem dla przeciętniaków z zachodu.
Warto także zwrócić uwagę na samo wydawnictwo. Jak na państwo socjalistyczne, Węgrzy wydawali swoje płyty bardzo pięknie i starannie. Ja co prawda posiadam egzemplarz wydany przez czeską Pepitę, ale zakładam, że i na Węgrzech wydano to bardzo ładnie. Bądź co bądź – Omega to ich muzyczna duma.
Autor recenzji Krzysztof Sierszuła