The Lightning Kids - Love On The Edge Of Desire - recenzja, Michał Fic

The Lightning Kids to londyńskie trio, które konsekwentnie buduje swoją pozycję w muzycznym świecie retro i synthwave. Obserwuję ich od jakiegoś czasu a poznałem dzięki współpracy z Kidburn. Dzisiaj zasłużyli na osobny wpis z mojej strony. To dlatego, że 21 listopada wydali swój drugi album – Love On The Edge of Desire. Czy jest to kolejny krążek nagrany dla spełnienia twórczych ambicji zespołu, który zaraz przeminie? Zdecydowanie nie!

Trafiła mi na słuchawki definicja tego jak powinna brzmieć retromania w połowie trzeciej dekady XXI wieku! Coraz mniej spotykają mnie takie pozytywne niespodzianki, tym bardziej miło mi je w taki skromny sposób odnotować.

Piosenki brzmią jak klisze i ścieżka dźwiękowa do filmu, którego nigdy nie nakręcono, ale który wszyscy doskonale znamy i uwielbiamy. Z tego powodu od razu wrzuciłbym z niego kilka kawałków do soundtracku mającego właśnie premierę piątego sezonu Stranger Things. Swoją drogą fajnie się złożyło. Gdzieś między mokrym od deszczu asfaltem a fioletowym niebem nad Los Angeles, The Lightning Kids znaleźli swoje miejsce. Miejsce na dość zapchanej i rządzonej przez algorytmy muzycznej scenie i naszych playlistach.

Love On The Edge Of Desire to nie jest kolejny, odtwórczy w najgorszy sposób „hołd” dla syntezatorowego brzmienia. To żywy, pulsujący emocjami traktat o miłości – tej niepewnej, jak tytuł – na krawędzi ryzyka, którą poznaje się w neonowym świetle parkietu po północy. To muzyka, która wśród fanów synthwave natychmiast wywołuje dreszcze, bo trafia prosto w te neurony, które lubią zapach kurzu zbierającego się na kolekcjach fizycznych nośników z muzyką i filmami. Muzyka dla mnie i dla Ciebie jeśli już jakimś cudem tutaj trafiłeś.

#KrótkaRecenzja