Okładka albumu Catch as Catch Can Kim Wilde

Catch As Catch Can od Kim Wilde, to z pewnością jedna z płyt mojego życia. Nie dlatego, że było to takie dla mnie rewolucyjne dzieło. Po prostu dlatego, że jako małolat szalałem za tą artystką i chłonąłem bezkrytycznie wszystko, co wydobywało się muzycznie z tej przecudownej istotki. 

Ile razy nastawiam tę płytę dzisiaj, przed oczami mam mój stary pokój w rodzinnym mieszkaniu na Winogradach i ścianę zapełnioną plakatami z Bravo. No i siebie w wieku 15 lat. Pamiętam również doskonale, wszystkie perypetie i problemy, gdy pomimo kary, jaką nałożyli mi rodzice, a która polegała na zakazie słuchanie radia i kaset, kombinowałem jak to nagrać. Byłem wtedy już zdeklarowanym fanem Kim Wilde. Co prawda znałem jej repertuar bardzo wybiórczo. Płytę Select (1982) – czyli tą wcześniejszą, poznałem dopiero po poznaniu Catch As Catch Can, a krążek debiutancki – Kim Wilde (1981) praktycznie dopiero w latach 90. 

Oczywiście piszę tu o całych płytach. Przeboje singlowe znałem doskonale wcześniej. Wróćmy jednak do Catch As Catch Can. Trudno mi się do tej płyty odnieść z dystansem, bo wiążą się z nią wspomnienia młodości. Dlatego zapewne trochę podkoloruję wszystko co o niej napiszę. Mimo to, proponuję przeczytać tę recenzję. Postaram się przynajmniej część faktów przytoczyć precyzyjnie, a tylko sugestywne, pozostaną do nich komentarze.

Nowo romantyczne klimaty

Muzycznie ta płyta sprawia wrażenie concept albumu, choć nim nie jest. Płyta bez słabego punktu. Przecudowne nowo romantyczne klimaty. Kompozycje bardzo różne, ale bardzo spójne brzmieniowo. House of Salome otwierający całość już na starcie daje nam sound sławnego syntezatora Roland Jupiter 8. Dzięki temu od razu wiadomo, że mamy do czynienia z muzyką pierwszej połowy lat 80. Piosenkę otwierającą płytę wyznaczono na promocyjnego singla numer dwa. Oprócz niej lansowano także Dancing In The Dark oraz Love Blonde (jako pierwszy). Oczywiście gdzie lansowano, to lansowano. Na listę trójki Love Blonde wszedł tylko na chwilę, by zaraz polecieć. Zresztą w Anglii też płyta jako całość zagościła w drugiej pięćdziesiątce i to tylko przez dwa tygodnie. Tak więc trudno napisać, że ten longplay zawojował świat.

Coś jednak w tej płycie jest, że wracam do niej wyjątkowo często i wyjątkowo chętnie. To coś, to nic innego jak mieszanina muzyki pełnej romantyzmu, zmysłowego głosu Kim i sporej dawki przebojowości. Przeboje zostały tu przeplecione piosenkami, które od początku nie miały stanowić wypełnienia. Shoot To Disable miał nawet podobno być utworem tytułowym tego albumu. Po przesłuchaniu całości płyty, każdego fana powinien uderzyć szczegół aranżacyjny piosenek. Zrezygnowano prawie całkowicie na tej płycie z rytmów rockowych. Tutaj perkusja pracuje typowo dla sythpopu, trochę sprawiając wrażenie nieskładności. Typowym przykładem niech będzie wspomniany wcześniej House Of Salome.

Kolejny utwór to Back Street Joe. Dla mnie jedna z ozdób tej płyty. Kim ma w sobie tu sporo liryzmu, ale nie takiego w stylu dwanaście świeczek, wino i dwa kieliszki. Ona steruje tu emocjami, a barwa jej głosu akurat w tej kompozycji, dla mnie brzmi doskonale. Idealny przykład, jak z błahej melodyjki można przy odpowiedniej aranżacji zrobić coś co zostaje w pamięci. Wysłuchana piosenka to materiał przebojowy, a kolejna to muzyczny i liryczny popis rodem od państwa Wilde. Ten kompozytorsko – aranżacyjny wyczyn to Stay Awhile. Piosenka, która według, mnie powinna być lansowana jako trzeci singiel z tego albumu zamiast np. Dancing In The Dark.

Swingująca Kim Wilde

Czas by zająć się podobno największym przebojem z tego albumu. Love Blonde trąci klimatem Stanów Zjednoczonych z lat 30. Swingowanie jest tu na całego, a do tego wszystko wzbogacone saksofonem, na którym gra ukochany Kim Wilde, niejaki Gary Barnacle. Radzę pamiętać to nazwisko, bo to postać.. zresztą zajrzyjcie do Wikipedii, a szczęka poleci w dół. Stronę A longplaya zamyka Dream Sequence. Jest to absolutna perełka znana i popularna, a przede wszystkim doceniana głównie przez fanów artystki. Nigdy wcześniej ani później, już czegoś takiego nie zaśpiewała. Utwór zabarwiony tajemniczością i faktycznie nawet od strony muzycznej czuć jakby ilustrował wycinek, jakąś sekwencję ze snu. Ma nawet miejscami coś z psychodeliki, ale takiej w wydaniu new romantic. Robi niesamowity finał dla pierwszej strony winylu.

Posiadacze wersji compact disc, niestety mają to nieszczęście, że nie mogą zrobić pauzy, jaką wymusza na posiadaczach winylu czynność przełożenia płyty na drugą stronę. Oni od razu po zjawiskowym utworze, zostają poczęstowani sporą dawką dyskotekowej elektroniki, jaką funduje Dancing In The Dark. Piosenka dość mocno promowana swego czasu, choć listy przebojów nie były dla niej zbytnio łaskawe. Kto wie, czy głównym powodem tego „uszczęśliwiania na siłę” nie było to, że za kompozycją stał Nicky Chinn. Ówczesna mega gwiazda kompozytorska, jedna z połówki sławnego duetu Nicky Chinn / Mike Chapman. Piosenka z pewnością ma w sobie gen przebojowości, ale podana w rytmie bardziej amerykańskiego disco, u nas w Europie nie przyjęła się jak spodziewano. 

Za to kolejna piosenka Shoot To Disable, spełniająca funkcję wypełniacza to miód na uszy, choć przebojem również nie została. Przepiękna i z klimatem melodia. Ostro zarysowana perkusja nadaje spory urok kompozycji. Kim ponownie przedstawia nam w niej sporo liryzmu. Rzecz piękna i ujmująca. Dla mnie jeden z najmocniejszych punktów tej płyty od strony artystycznej. Ostatnie trzy piosenki – by już się zbytnio nie rozpisywać, stanowią olbrzymią ozdobę, a kompozycja Sparks powinna być wydana na singlu i to ona głównie powinna reklamować ten album. W tej piosence fani dostali taką Kim Wilde, jaką pokochali. Przebojową, dynamiczną i czarującą.

Czas się usamodzielnić

By podsumować całość, warto napisać, że z pewnych względów właśnie ten album powinno się traktować jako apogeum procesu tworzenia gwiazdy pop z Kim Wilde. Do wydania tej płyty, Kim była kształtowana artystycznie przez rodzinę i traktowana bardziej jako córka lub młodsza siostra niż piosenkarka. Nigdy później już brat z ojcem nie odgrywali aż tak dużej roli, jak do czasu wydania tego longa. Owszem, kolejna płyta to też był jeszcze zamysł twórczy rodzinki, ale Kim już miała na niej momenty, gdzie mogła wykazać się twórczo, a także czuwała nad całością jako współproducentka. Kim jak niektórzy wiedzą, po wydaniu Catch As Catch Can wyprowadziła się z domu i zamieszkała sama. Kupiła sobie też swój pierwszy samochód, używanego volkswagena garbusa. Zerwała także z firmą fonograficzną RAK Records, z którą jej rodzina powiązana była chyba od początku jej istnienia.

Firma na zakończenie wydała jeszcze składankę piosenek pod tytułem The Very Best of Kim Wilde. Prawdopodobnie kontrakt opiewał na cztery płyty i załatwiono ten problem właśnie w ten sposób. Przez lata myślałem, że to było działanie złośliwe ze strony firmy. Lecz gdy zacząłem kojarzyć fakty, to raczej wersja z kontraktem na czwartą płytę bardziej przemawia za prawdą. Na tej składance dodatkowo pojawiły się dwie piosenki, które wcześniej ominęły albumy. Były to Boys strona „B” singla Water On Glass, oraz singlowa piosenka Child Come Away z 1982 roku.

Zimny prysznic dla Kim Wilde

Brak komercyjnego sukcesu Catch As Catch Can po części mógł się przyczynić do zawieszenia dalszej kariery. Kim to rozważała. Trasa koncertowa promująca ten album, okazała się niewypałem i spowodowała wielką gorycz u Kim. Artystki, której wszystko przychodziło do tego momentu łatwo. Za brak sukcesu, wszystkie winny co prawda wzięli na siebie ojciec z braciszkiem – jako twórcy materiału, ale również Kim poczuła wielki niedosyt i był to dla niej pierwszy prawdziwy zimny prysznic.

Po latach inaczej oceniamy tą płytę, ale pamiętajmy, że to był rok 1983, a wtedy, w świecie muzyki działo się znacznie więcej, niż my dzisiaj z tego pamiętamy. Załamywała się pierwsza fala new romantic, a MTV pokazało całą potęgę swojej mocy, tworząc w kilka tygodni wiele nowych gwiazd. To był naprawdę trudny okres by przetrwać. Dziś wiemy, że się udało, a Kim już rok później wydała kolejną dobrą płytę, a w kolejnych latach z powodzeniem kontynuowała swoją karierę.

Autor recenzji Krzysztof Sierszuła